wtorek, 8 stycznia 2019

cierpienie uszlachetnia?

Kiedy patrzę na pozbawione włosów, chore na nowotwór dzieci; gdy słyszę o pampersowanych, z sondą, bez ręki czy nogi młodszych i starszych ludziach, ciężko powiedzieć mi, żeby cierpienie ich uszlachetniało. 
Gdy z pozycji samowystarczalnych muszą pozwolić sobie na to, aby ktoś się nimi opiekował - zmieniał pampersy, przemywał rurkę tracheotomijną, przewracał na drugi bok, aby uniknąć odleżyn - nie potrafię stwierdzić, żeby miało to jakąś wyższą moc i wartość. 
Jeśli spojrzę na zranione, zdradzone kobiety i na mężczyzn, którzy zastali kochanków żon we własnym łóżku... Kiedy pomyślę o moich podopiecznych i ich rodzicach, o tym, co od lat przeżywają... Na dzieci w domach dziecka, bestialsko porzucone na śmietnikach... Na ojców alkoholików, którzy nie umieją przestać pić - mimo że nie raz zdają sobie sprawę, że niszczą najbliższe sobie osoby... I na ich żony i dzieci, które marzą o chwili spokoju. I żeby ten ukochany tatuś wrócił wreszcie trzeźwy do domu. I żeby nie bił i nie wyżywał się psychicznie. I żeby zrozumiał, że na miłość, dopóki się żyje, nigdy nie jest za późno...

Zastanawiam się wtedy, czy cierpienie faktycznie uszlachetnia? Czy ono ma w ogóle jakąkolwiek wartość?

Znam osoby, które dopiero w obliczu choroby zobaczyły, co w ich życiu się naprawdę liczy. Gdy musieli zrezygnować z dotychczasowego trybu życia. Gdy po wypadku komunikacyjnym przyszedł moment, że byli zmuszeni usiąść na wózku inwalidzkim. Albo kiedy rak odebrał im możliwość namiętnego picia alkoholu - i po ponad 60 latach w końcu oglądali świat na trzeźwo.

Rodzina zobaczyła wtedy 'innego' człowieka niż przez wiele lat. Zrozumiała, że ta osoba naprawdę jest kimś wartościowym. I chociaż 'prowadził' się inaczej niż dotychczas - i to nie z własnej chęci - to się z nim, w końcu (?), dało porozmawiać. W stanie upojenia alkoholowego było naprawdę ciężko...

Niektórzy dopiero na łożu śmierci dowiadują się, że NAPRAWDĘ byli kochani przez najbliższych. 

Jednak samo cierpienie, dla mnie, wartości nie ma. Uciekam przed nim. Bronię się w każdy możliwy sposób. Nie jestem przecież masochistką. Wolę patrzeć realnie na świat i, w miarę możliwości, nie narażać się na zbędny ból. Czasem się udaje, czasem nie. 

Myślę, że cierpienie może być błogosławione. Szczęśliwy ból? Tak! 
Zawsze wtedy, kiedy przeżywamy go z najbliższymi.
Zawsze wtedy, kiedy pomyślimy (jeśli wierzymy): Jezus też już to przeszedł.

Zdradę, ból fizyczny, śmierć przyjaciela - Łazarza, odrzucenie ze strony przyjaciół, niezrozumienie.

Opatrzność Boża jest tym, co trzyma człowieka przy życiu - mimo cierpienia. Jest świadomością, że niezależnie od tego, w którym momencie życia się znajdujemy, może zanurzeni po uszy w grzechu, może z długami sięgającymi kilkuset tysięcy złotych, może z ojcem czy mężem alkoholikiem, który niszczy nam życie - jesteśmy jednakowo kochani przez Boga. A nasze życie jest święte. Nie dlatego, że jest łatwe. I wcale nie dlatego, że cierpimy. Ale dlatego, właśnie dlatego, że jesteśmy kochani przez Boga - niezależnie od wszystkiego.

Cieszę się, że spotkałam takich ludzi, przy których mogę być sobą. Nie ma przy mnie wielu przyjaciół - mogę policzyć na palcach jednej ręki. Wiem jednak, że dzięki tym cudownym osobom to, co przeżywam, moje osobiste cierpienie i porażki, są ważne. I dla mnie, i dla nich. Są moje. Tworzą moje życie i to, kim jestem. Bez tego cierpienia nie byłabym tą samą osobą.

Czy cierpienie uszlachetnia?

Myślę, że nie. 

Chociaż wszystko zmienia się, gdy przyjmie się wiarę w Jezusa Chrystusa.
Jakkolwiek 'banalnie' to zabrzmi.

Wtedy wiemy, że nie musimy być z tym wszystkim sami. 

Po prostu :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz